piątek, 29 sierpnia 2014

Sposoby na poprawę humoru

Witam!
Posprzątałam, narobiłam się jak wół, mogę się teraz odprężyć i pisać. W słuchawkach dziś filmowo, a w kubku z piesełami czarna kawa.
Napiszę dziś co nieco o sposobach na poprawę humoru. Wczoraj wieczorem (no dobra, bardziej w nocy) wszystkiego mi się nagle odechciało, a że nie miałam ochoty na angstowanie, to panicznie zaczęłam przeszukiwać YT, żeby znaleźć skuteczne rozśmieszacze. I znalazłam. Stare, ale jare, widziałam je już kiedyś, a teraz były jak znalazł.
Po pierwsze:

Kto by pomyślał, że mnie, osobę kochającą muzykę, pocieszy śpiew godny zarzynanego prosięcia? A rozśmieszył. Polecam przede wszystkim "My heart will go on", "E.T." i "I will always love you", te, z braku lepszej nazwy, covery są naprawdę godne uwagi. I szalenie interesujące.
Po drugie:

To jest naprawdę zajebista zabawa. Jeśli nie przeszkadzają Wam przekleństwa, teksty dość rasistowskie i stężenie głupoty tak duże, że aż prześmieszne, to zachęcam do obejrzenia. Ja się spłakałam.
I na koniec: 

Durnowate IVONowe przeróbki są jednymi z moich ulubionych odmóżdżaczy, a twórczość pana od powyższej gorąco polecam.
I gdy tak się wczoraj pocieszyłam, mogłam w spokoju zająć się rzeczami ważnymi i ważniejszymi.
A teraz zajmę się wyzwaniem.

Najbardziej niedoceniany film

Myślę, więc idę na Filmweba, a tam dochodzę do wniosku, że najbardziej niedocenianym filmem jest...
Źródło
Spotkałam się z wieloma opiniami, że "Adaptacja" jest nudna, dziwna itd. Dziwna? Owszem, ale w tym właśnie drzemie jej potęga. No i w obsadzie - Cage, Cage, Streep i Cooper pokazali, na co ich stać. Powtórzę się - nie lubię Cage'a, ale tu muszę być sprawiedliwa, odwalił kawał dobrej roboty. 
Podejrzewam, że ci, którzy narzekają na bezsensowność i dziwactwa w filmie, po prostu go nie zrozumieli. Nie dostrzegli, że to wszystko jest puszczeniem oka do oglądającego i że jest w tym "to coś". Mnie tam "Adaptacja" urzekła. Nie znudziła, nie zirytowała - wszystko było ok. 
Jednym wielkim nieporozumieniem jest dla mnie opis filmu na Filmwebie - "Scenarzysta filmowy, pracując nad adaptacją powieści, zakochuje się w jej autorce. Gdy umawia się z nią na randkę, tchórzy i wysyła na miejsce swojego brata bliźniaka."
Po przeczytaniu tego spodziewałam się jakiejś lekkiej komedii romantycznej, może odrobinę durnowatej, może obfitującej w zabawne sytuacje. Dostałam, Boru dzięki, coś zupełnie innego. Dostałam film słodko-gorzki, bardzo złożony, skłaniający do refleksji i taki... zagadkowy. To było to, co lubię. Wciągnęłam się w historię i, jak to ja, przeżywałam ją jak durna. 
Polecam "Adaptację" m.in. także za sceny, kiedy naćpana bohaterka grana przez Meryl chce zabić bohatera Cage'a. Mjut na mą duszę. Może to Was przekona. ^^
I nie można tego filmu oglądać "ślepo". Nie, to nie jest byle jaka płycizna, tu się trzeba trochę zastanowić. A nawet nie trzeba, bo zastanowienie przychodzi naturalnie. 
Jednym słowem - polecam. I nie dajcie się zwieść negatywnym opiniom. "Adaptacja" może się nie podobać, nie twierdzę, że nie, ale imo warto ją zobaczyć i wyrobić sobie własne zdanie na jej temat.
Do zobaczyska!
Wasza Red

czwartek, 28 sierpnia 2014

Wędrówki

Witam!
Ależ ja się dziś nawędrowałam! Dawno mnie tak nogi nie bolały. Lubię spacerować, bywa, że mogłabym łazić cały dzień, ale dziś chyba przegięłam. Trudno, będę zdrowsza. Jak nogi odpoczną.
Dziś trochę krócej, bo czas goni nas, a raczej mnie.

Dzień dwudziesty pierwszy - najbardziej przereklamowany film

Nie zastanawiałam się długo. Cholernie przereklamowany jest według mnie...

Źródło
Byłam tym torturowana dwa razy. O dwa za dużo. Raz na lekcjach (nawet nie pamiętam już jakich), raz w autobusie na jakiejś wycieczce czy obozie. 
Jak ja się wynudziłam! Na początku nie było tak najgorzej - nawet mnie trochę ten "Avatar" wciągnął, ale potem... Trwało to i trwało, końca nie było widać, a film coraz bardziej nudny. Bleh. Na lekcjach jakoś to przemęczyłam, w autobusie nie zdzierżyłam - przysnęłam w połowie, potem się obudziłam z nadzieją, że to nudziarstwo się skończyło, a tu peszek! W najlepsze trwa sobie dalej. No to Red już się nie męczyła oglądaniem tego dzieUa i zajęła się rozmową z równie znudzonymi już znajomymi. A co!
Może nie byłby ten film taki zły, gdyby go troszeczkę skrócić. No dobra, bardziej niż troszeczkę. Tak o połowę. 
Nie mam nic do długich filmów, jeśli są dobre i nie nudzą - takiego "Władcę Pierścieni" w wersji rozszerzonej łykam bez problemu. Z "Avatarem" nie da rady.
Nie wiem, może i coś w tym filmie jest, niby te efekty specjalne itd. Ale jak dla mnie jest to dzieUo przereklamowane. W całkiem ładnym opakowaniu podaje nam się produkt cokolwiek mierny. 
Oczywiście jest to tylko moje zdanie. Znam ludzi, którzy uważają podobnie, ale znam też takich, którzy absolutnie się ze mną nie zgadzają. 
Nie mówię też, że "Avatar" to gniot beznadziejny. Ten film ma potencjał i bywają w nim naprawdę ciekawe i wciągające momenty. Tyle tylko, że jest ich trochę za mało, żeby film się nie dłużył. 
Tak więc nie odradzam "Avatara", ale też go nie polecam. Zrób, jak uważasz, Czytelniku, może Tobie akurat się spodoba.
Do zobaczenia!
Wasza Red

środa, 27 sierpnia 2014

Kryzys zażegnany

Witam!
W końcu wracam po dłuższej przerwie. Wybaczcie, że dopiero teraz, chociaż komputer naprawiłam już kilka dni temu, ale po walce z upartym sprzętem musiałam się odmóżdżyć, więc nie pisałam z troski o Wasze mózgi.
Boru, jak ja się wściekałam. Wyobraźcie to sobie - włączam komputer, wszystko cacy, aż do momentu pokazania się ekranu powitalnego. A raczej NIE pokazania się. Oto zamiast ww. ekranu, witał mnie śliczniusi blue screen. I tak za każdym razem. Informatyk ze mnie żaden, ale że nie chciałam wywalać pieniędzy na jakiegoś fachowca, za naprawę wzięłam się sama. Okazało się, że padło coś w systemie i trzeba było go naprawiać. Z dumą się chwalę, że mi się to udało. Wygrałam. Z pomocą Internetów, ale poza tym całkiem sama. ;)
Z potencjalnym psychopatą, o którym ostatnio wspominałam, utrzymuję jako taki kontakt, oczywiście z zachowaniem swego rodzaju dystansu i ostrożności. Do czasu, gdy prawie wciągnął mnie w rozmowę o sex shopach, nie wydawał mi się bardziej podejrzany niż jeszcze parę dni temu. Teraz mam wątpliwości.
Ale nic to.
Dzisiaj mam dzień raczej leniwy. Wypadałoby zrobić coś pożytecznego, ale mi się nie chce. Wolę odpoczywać po wczorajszym łażeniu po mieście. W słuchawkach grają mi Accept i Sabaton, a komputer podpowiada, że pora na wyzwanie.

Ulubiona aktorka

Tu raczej niespodzianki nie będzie. ^^ Kto czytał moje poprzednie posty, ten już się pewnie domyśla, którą aktorkę uwielbiam najbardziej na świecie.
Tak, tak, Meryl Streep. Aktorka wybitna, genialna w każdym calu. Oglądanie filmów z nią to sama przyjemność i radość z podziwiania jej aktorskiego kunsztu. Może nie jestem oryginalna, bo wielu jest fanów Meryl, ale w końcu ona w pełni na to zasługuje! Mało jest aktorek, które potrafią w każdym filmie zagrać inaczej, które poruszają swoją grą, którym się wierzy. A Meryl, moim skromnym zdaniem, potrafi. Uwielbiam ją w każdym wydaniu. O. 
Jak do tej pory podobały mi się wszystkie filmy z Meryl, które obejrzałam. Nawet "Adaptacja", w której główną i podwójną rolę grał Nicolas Cage, za którym nie przepadam. Ale w "Adaptacji" i on mnie kupił, nie powiem, że nie. 
Źródło
Gdy mam ochotę obejrzeć fajny film, wybieram jakiś z Meryl - mam wtedy 99,9% pewności, że naprawdę mi się on spodoba. To całkiem praktyczny system. No i tak się dziwnie składa, że Meryl grała w znakomitej większości moich ulubionych filmów. 
Wszystkie nagrody, które Meryl otrzymała, oraz wszystkie nominacje są moim zdaniem jak najbardziej zasłużone. I czekam na więcej. Filmów i nagród. :)
Jest jeszcze jedna aktorka, którą bardzo, bardzo lubię i o której chyba już wspomniałam - Helena Bonham Carter. Uważam, że jest naprawdę dobrą aktorką i uwielbiam jej, jak ja to nazywam, wariackość (to komplement). Podbiła mnie w "Harrym Potterze", a potem już poszły inne filmy, z których chyba najbardziej lubię "Sweeney Todda" (tak nawiasem mówiąc, bardzo polecam - Helena, Johnny Depp, Alan Rickman, czyli to, co tygryski lubią bardzo <3).
Źródło
Filmy z Heleną zazwyczaj też mi pasują - wyjątkiem jest chyba tylko "Jeździec znikąd", który wybitnie mi nie podszedł. Sama Helena była tam bardzo ok, ale całokształt... Pisałam o tym w poście o największym rozczarowaniu.
Tu się z Wami pożegnam. Do miłego!
Wasza Red

sobota, 23 sierpnia 2014

Informacyje

Witam!
Przepraszam za moją nieobecność w ostatnich dniach. Została ona spowodowana awarią sprzętu. Na szczęście sprzęt udało mi się naprawić, więc wkrótce spodziewajcie się kolejnych postów. Pozdrawiam!
Wasza Red

wtorek, 19 sierpnia 2014

Przypadkowe spotkania

Witam!
Tak jak to napisałam w temacie, dziś będzie głównie o pewnym przypadkowym spotkaniu. Tylko czekajcie... *idzie na jutuba gwałcić ripleja* No, już.
O co chodzi? Ano poszłam wczoraj z przyjaciółką na miasto. Tak bez celu, po prostu sobie połazić i pogadać. Szłyśmy akurat jedną z bardziej uczęszczanych ulic, kiedy zaczepił nas jakiś chłopak, na oko (i, jak się później okazało, naprawdę też) w naszym wieku. Najpierw spytał, czy znamy w naszym mieście jakieś ciekawe miejsca, na co my odpowiedziałyśmy, że raczej nie, bo nasze miasto to dziura. Wtedy odezwały się moje zdolności jasnowidzenia, bo przez myśl przeszło mi coś w rodzaju "on się do nas przyłączy". Prorok Red.
No i proszę, jak na zawołanie, nasz nowy znajomy spytał, czy gdzieś się spieszymy i czy mamy jakiś konkretny cel spaceru, bo może on by się podczepił. Z właściwą sobie wrażliwością i wyczuciem już na wstępie oskarżyłam go o bycie psychopatą, który chce nas zamordować, ale ostatecznie pozwoliłyśmy mu się przyłączyć. Wieczór wyszedł całkiem fajnie, potencjalny psychopata okazał się całkiem miłym gościem, chociaż... zbyt miłym. Podejrzeń nie udało mi się pozbyć, coś w nim jest takiego, co mi kompletnie nie pasuje. Może to moja paranoja, a może resztki zdrowego rozsądku podpowiadają, że coś tu śmierdzi. Wymieniliśmy się numerami telefonów i smsy, które potencjalny psychopata wysyła, tylko utwierdzają mnie w podejrzeniach. Bo są aż nienaturalnie uprzejme. Trzeba mieć się na baczności, oj trzeba. Dużo się słyszy o ciulach, którzy żerują na naiwności babek, które dają się omotać ich "dobrym manierom" i wygadaniem. A wygadany to on był. Cóż, jeśli faktycznie coś z nim jest nie tak, to nie dałam się nabrać na jego zagrywki. Jeśli się mylę i jest on całkowicie normalny, to w porządku, zwracam honor. Nie będę nikogo od razu skreślać, ale naiwna też nie jestem, boru broń.
Z innej beczki - przeżarłam się czekoladą. Nie spojrzę na nią już do końca... dnia. Dłużej nie wytrzymam.
Ech, wyzwanie. Tja... Na dzisiejszy temat chyba nic nie napiszę. Bo nie wiem, po prostu nie wiem, o kim miałabym pisać.

Dzień dziewiętnasty - ulubiony aktor

Nie mam ulubionego aktora. Jutro, z aktorką, będzie dużo łatwiej, ale aktor? Teraz na myśl przychodzi mi Benedict Cumberbatch, którego podziwiałam w kilku filmach i oczywiście w "Sherlocku". Aktorem Benedict jest świetnym, przyciąga wzrok nawet w filmach, w których gra role raczej drugoplanowe albo nawet epizodyczne. A może to tylko moje zdanie, bo go uwielbiam, tak też może być. Poza aktorskim skillem Ben ma jeszcze dwie rzeczy, za które go lubię (to za mało powiedziane... -.-): oczy i głos. Chyba już o tym pisałam w notce o "Sherlocku", ale co tam, powtórzę się. Oczy Bena są niesamowite, a jego głos jest jak balsam dla duszy. To jest to, co Red lubi najbardziej.
Dziś było krótko, bo naprawdę nie mam tu o czym pisać. Teraz jeszcze tylko jakiegoś gifa wrzucę, tak dla porządku.
Źródło
Do zobaczenia!
Wasza Red





poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Red jest pełna podziwu

Witam!
Chciałam podzielić się z Wami swoim... hmm, spostrzeżeniem. W parafii, do której należę, jest pewien ksiądz. Wydawałoby się, że niczym zwyczajnym się on nie wyróżnia, ot, ksiądz jakich wiele, w średnim wieku, łysawy. Ale nie dajcie się zwieść! Ksiądz ten ma bardzo ciekawy talent - gdy wygłasza kazanie, potrafi wszystko, nawet Dobrą Nowinę czy Święta Bożego Narodzenia, przedstawić w sposób szalenie przygnębiający i zwiastujący rychły koniec świata i ludzkości. Nie ma to jak optymizm w Kościele!

Źródło
Co poza tym? Obejrzałam zwiastun "50 twarzy Greya" i się skwiczałam. Potem weszłam na Filmweba, zobaczyłam, że ten film będzie erotycznym melodramatem i skwiczałam się jeszcze bardziej. Książki o G(r)eju przeczytałam dwie, trzecią część chciałam sobie darować, ale przegrałam zakład i będę musiała się za ten shit wziąć. Kugwiazdkawa. A mama mnie uczyła, że nie wolno się zakładać.
Wracając do filmu, ja proponuję zupełnie inny gatunek - horror pornograficzny. Jeżeli poziom filmu będzie podobny do poziomu książczyn, to zapowiada się (s)hit stulecia. Mimo to, mam zamiar ekranizację obejrzeć. Trochę dla beki, trochę z masochizmu. *podśpiewuje* Będzie, będzie zabawa, będzie się działo i znowu nocy... No dobra, może już wystarczy.
Ksiądz, Joker i "Pięćdziesiąt twarzy Greya" w jednym poście. Ostro.
Przejdźmy do wyzwania.

Dzień osiemnasty - film, który najbardziej cię rozczarował 

O, tu będzie łatwo.
Źródło
Jak ja czekałam na ten film! Jak ja wyklinałam na kino w moim mieście, które go nie wyświetliło! Jak ja chciałam to zobaczyć - no bo w końcu Johnny i Helena, duet, który uwielbiam!
Jak ja dobrze zrobiłam, że nie pojechałam do kina do innego miasta i nie wydałam pieniędzy na bilet na tego gniota!
Tja, po jakimś czasie od premiery obejrzałam "Jeźdźca znikąd" w domowym zaciszu. A raczej próbowałam obejrzeć, bo po godzinie nudów i wkurzania się na durnoty i żałosny "humor" wyłączyłam ten shit.
Johnny mnie straszliwie zawiódł, miałam wrażenie, że oglądam kiepską podróbę Jacka Sparrowa. Facet w masce, którego imienia nie pamiętam, wkurzał mnie niesamowicie, podobnie jak jego Tró Lawerka. Jedynie Helena mnie nie denerwowała, jej postać nawet mi spasowała, ale Heleny nie umiałabym nie lubić, oj nie. Reszty postaci nawet nie pamiętam, były jak dla mnie za mało wyraziste. Schwarzcharakter? To tam był jakiś schwarzcharakter?
Po godzinie stwierdziłam, że nie ma sensu się niepotrzebnie męczyć oglądaniem tej żenady, mogłam przecież to wyłączyć i zająć się czymś przyjemnym. Tak też zrobiłam.
Nie wiem, może twórcy filmu chcieli zrobić coś w rodzaju Piratów  z Karaibów na Dzikim Zachodzie i byłoby to fajne, gdyby się udało. Ale cóż, nie wyszło. Bida z nędzom, moi drodzy.
Dlatego też nazywam ten film swoim największym rozczarowaniem. Oczekiwania miałam ogromne, biorąc pod uwagę twórców i część obsady, ale zawiodłam się ogromnie. To nie było to, co chciałam zobaczyć. Aż żal dupę ściska.
Nie jestem ze swoją opinią odosobniona - znajoma, która także czekała na ten film, choć może nie aż tak jak ja, również się zawiodła. I wytrzymała tylko pół godziny. Ja czekałam dłużej, myślałam, że może się to rozkręci albo coś. Niestety, nic z tego.
To tyle na dziś, może zobaczymy się jutro.
Wasza Red

sobota, 16 sierpnia 2014

Skrzypeczki

Witam!
Pamiętacie, jak ostatnio pisałam, że utkwiłam w kuchni? No. Teraz z radością mogę się pochwalić kolejnym kulinarnym sukcesem - po wielu trudach i po walce z rzadką masą serową udało mi się upiec sernik z rosą. *puchnie z dumy*
Taaaki pyszny wyszedł! Jak tak dalej pójdzie, to może przestanę uważać siebie za kulinarny antytalent. Jestem na dobrej drodze.
W moich słuchawkach nadal królują skrzypce - obczajcie sobie zalinkowany cover, to kawał naprawdę dobrej roboty.
Co dalej? Napiszę posta i udam się na krańce Internetów, żeby znaleźć jakieś fajne opko do analizy. Najlepiej sherlockowe, już dawno mnie korci, żeby zanalizować jakiegoś potworka z tego fandomu. O, a jeszcze lepszy byłby Johnlock. Tak, Red, która zawsze miała się za przeciwniczkę slashu wszelkiego, lubi Johnlocki. Ale nie wszystkie, Borze broń! Tylko takie raczej... "delikatnego" typu.
Tja, robię wszystko, żeby nie pisać o dzisiejszym temacie wyzwania, bo... jest dla mnie za trudny.

Najlepszy film, jaki obejrzałeś w ostatnim roku

Pierwsza moja myśl brzmiała: "ale że co, tylko jeden?". 
W ciągu ostatniego roku obejrzałam mnóstwo świetnych filmów, starych i nowych, jak mam wybrać najlepszy? To nie będzie łatwe, ale mimo wszystko spróbuję.

*oddala się na Filmweba*
...
*wraca*

Nie wiem. Cholera jasna, nie wiem, dlatego pozwólcie, że zrobię taką trochę modyfikację tematu i napiszę o moim najwspanialszym odkryciu tego roku. To nie będzie film, tylko serial. Już się domyślacie, co?
Z góry uprzedzam - ci, którzy nie lubią piania nad serialami, hymnów pochwalnych i bezsensownych wywodów pozbawionych konstruktywności, niech lepiej teraz opuszczą bloga. To dla Waszego dobra.
Tak. Czyli, jak już się pewnie domyślacie, dziś będzie o "Sherlocku".
Ech, aż żałuję, że "Sherlocka" odkryłam dopiero wiosną tego roku. Chociaż... Ominęły mnie męki oczekiwania na sezony drugi i trzeci, a to dobrze, biorąc pod uwagę to, jak szaleję teraz, czekając na sezon czwarty. 
Oczywiście słyszałam o tym serialu już wcześniej, słyszałam całkiem sporo. Słyszałam mnóstwo zachwytów itp. I dlatego nie zabrałam się za oglądanie wcześniej. 
Jestem osobą bardzo przekorną i gdy słyszę, że "cały świat" coś zachwala i wielbi, to automatycznie mnie od tego czegoś odrzuca. Bo tak. Nie i koniec. Z tego powodu długo, długo nie przeczytałam "Zmierzchu" (i nie żałuję) i długo, długo nie oglądałam "Sherlocka" (tu żałuję bardzo).
Odrzucała mnie też fizjonomia pana Cumberbatcha (Boru, jestem czasem taka płytka ;_;). Głupi powód? Owszem, tym bardziej, że teraz pan Cumberbatch jest według mnie jednym z najseksowniejszych facetów ever. Ten głos!
Noale. W końcu się przemogłam i obejrzałam pierwszy odcinek "Sherlocka". Stwierdziłam, że jakby co, to zawsze mogę na jednym odcinku skończyć albo nawet wyłączyć go w połowie. 
I wsiąkłam.
Wszystkie trzy sezony obejrzałam prawie naraz, potem przyszedł czas na czytanie fanfików, oglądanie gifów i artów, szukanie fajnych filmików i oglądanie fragmentów serialu na YT, robienie powtórek... Czyli, tak, jestem sherlocked. Absolutnie.
Za co kocham "Sherlocka"?
Przede wszystkim za Sherlocka. Boru, Benedict zagrał go fenomenalnie. To jest "mój" Sherlock, teraz nie jestem w stanie go sobie wyobrazić inaczej. Jest idealnie geniuszowaty i dupkowaty, tak, jak lubię. A gdy wygłasza te swoje monologi cudownym głosem Benedicta, to... trzeba mnie trzymać, żebym przypadkiem nie odleciała. Ten facet mógłby czytać książkę telefoniczną, a byłabym wniebowzięta. 
No i oczy. Zawsze zwracam uwagę na oczy - te są niesamowite.
I płaszcz. Lubię płaszcze.
Źródło
Co jeszcze? Martin Freeman jako Watson - też wspaniała gra aktorska, a należy pamiętać, że Freeman wbrew pozorom wcale nie miał łatwiej od Cumberbatcha. Zagrać Watsona tak, żeby był on człowiekiem niby całkiem zwyczajnym, a jednocześnie nie tylko tłem dla genialnego detektywa, to naprawdę ogromna sztuka. Podziwiam Martina Freemana, bo odwalił kawał fenomenalnej roboty. Brawa dla tego pana.
Źródło
Następnie - Irene Adler. Uwielbiam tę babkę i uwielbiam jej pokręconą relację z Sherlockiem. Wiem, że wiele osób na nią narzeka - że pionek Moriarty'ego, że przegięli z jej "zawodem" itd., ale mnie to nie przeszkadza. 
Źródło
Moriarty! Jak ja go uwielbiam! Tu brawa dla Andrew Scotta. Jego Moriarty jest idealnie popierdzielony i idealnie zły. Nie mogę go nie kochać. ^^ Tak, serialowy Moriarty bardzo różni się od książkowego, jednak ja ośmielę się popełnić herezję i stwierdzam, że ten serialowy jest fajniejszy. Amen.
Źródło
Reszta bohaterów - Molly, Lestrade, pani Hudson, Mycroft - ich też bardzo polubiłam. Są fajni tacy, jacy są. A panią Hudson najchętniej kazałabym ozłocić. 
Muzyka też jest cudowna i często słucham sobie soundtracków z "Sherlocka". Warto.
Londyn. Jestem zakochana w Londynie i podoba mi się ukazanie go w serialu. Czuję tego specyficznego ducha.
Mogłabym się tylko przyczepić zagadek - bywały za proste do rozwiązania. Podczas oglądania serialu często zdarzało mi się znaleźć rozwiązanie przed bohaterami, a to chyba nie do końca o to chodziło. Ale co tam, bardzo mi to nie przeszkadzało.
*patrzy na ilość tekstu, którą wyprodukowała*
No nieźle, zapowiada się najdłuższa do tej pory notka na blogu. Ok, zmierzam więc do końca.
Chciałam jeszcze wspomnieć, że oglądałam też film "Sherlock Holmes" z Downey Jr., ale nie spodobał mi się. To nie było to. Zresztą popełniłam chyba błąd, bo najpierw obejrzałam serial, potem film i miałam zawyżone wymagania. Sherlock filmowy w ogóle nie był dla mnie jak Sherlock, a Irenka doprowadzała mnie do szału. Watson wydawał mi się doskonale nijaki. Bluźnię? Może, ale mam to gdzieś.
Już kończę. 
Podsumowując, "Sherlocka" polecam każdemu. Gdy tylko nadarzy się okazja, nawracam ludzi na ten serial. Warto go obejrzeć! 
Jutro prawdopodobnie wyjeżdżam, a wracam za trzy dni. Nie wiem, jak będzie z dostępem do netu, więc nie obiecuję, że będę regularnie postować.
Do zobaczenia!
Wasza Red

PS Przepraszam za chaotyczność i nieskładność tego posta. Wytłumaczę się trochę aŁtoreczkowo - nie umiem pisać normalnie o tym, co uwielbiam. Proszę o wybaczenie!

  

czwartek, 14 sierpnia 2014

Na szybko

Witam!
Dziś będzie krótko, bo nie mam zbyt wiele czasu na postowanie. Udało mi się wygrać z lenistwem i utknęłam w kuchni (znowu piekę, ale o tym na razie sza!), a poza tym zabieram się wreszcie za pisanie analizy.
Tak więc bez zbędnego gadania przechodzę do dzisiejszego tematu wyzwania, który brzmi...

Dzień szesnasty - film, który ostatnio widziałeś w kinie

Co może wydać się dziwne to fakt, że ja bardzo rzadko chodzę do kina. Uwielbiam oglądać filmy, ale przeważnie robię to w domu - w telewizji albo na komputerze. Lubię kino, ale nie jestem tam stałym bywalcem, oj nie. Dlatego niech nikogo nie zdziwi, że film, który ostatnio widziałam w kinie, miał swoją premierę w marcu. 

Źródło
Jak chcecie, to możecie się ze mnie śmiać, proszę bardzo. Muppety uwielbiam i jestem z tego dumna, więc kiedy usłyszałam, że do kin wchodzi nowy film o nich i to w dodatku z gościnnym występem Celine Dion, wzięłam młodszego brata pod pachę i poleciałam oglądać. I w sumie nie żałuję.
Film może nie jest najwyższych lotów, ale wystarcza, żeby się odprężyć i trochę pośmiać. I ma ruską żabę z fajnym akcentem.
Polecam, jeśli szukacie czegoś łatwego, lekkiego i przyjemnego. Jeżeli natomiast szukacie czegoś ambitnego i wbijającego w fotel, to szukajcie dalej. W tych Muppetach tego nie znajdziecie.
A teraz wybaczcie, muszę wziąć się do roboty.
Do zobaczenia!
Wasza Red

środa, 13 sierpnia 2014

Everybody dance now!

Witam!
Mam dziś tak zajebisty humor, że od rana tańczę, jeżeli można te wygibasy tańcem nazwać. Nawet teraz, gdy siedzę i piszę posta, bujam się na krześle. Skąd u mnie tyle dobrej energii? Nie wiem, pewnie z kawy i z pozytywnego myślenia. Bo ostatnio postanowiłam skończyć ze swoim słynnym w pewnych kręgach czarnowidztwem i zacząć pozytywne myślenie. I nie żałuję! Teraz wszystko wygląda o wiele lepiej.
Wczoraj było odrobinę kiepsko, bo zderzyłam się ze słynnym już olewaniem pacjenta w przychodni. Poszłam do lekarza, patrzę, a przed rejestracją taaaka kolejka. Stanęłam w tej kolejce, no bo co miałam zrobić? O zdrowie dbać trzeba. Patrzę do przodu, co się dzieje, a tam jakaś kobitka stoi przed okienkiem, trzyma kartę i wyraźnie próbuje coś zdziałać, podczas gdy paniusia po drugiej stronie okienka rozmawia przez telefon i żłopie coś z kubka. Aha. Trochę to potrwało. W końcu paniusia skończyła rozmowę, ale czy od razu zajęła się czekającą kobitką? Ależ skąd. Miała tysiąc innych spraw do zrobienia, takich jak na przykład ciupaniem na komórce.
I potem ludzie się dziwią, że nie lubię chodzić do lekarza.
Nadal walczę z leniem. Zna ktoś jakiś sposób, żeby wygrać tę walkę? Bo zaczynam mieć dość.
Ostatnio wpadłam w szał galaretkowania. Robię różnokolorowe galaretki, na wierzch nawalam bitej śmietany i zmuszam wszystkich naokoło do jedzenia. Tzn. właściwie nie muszę zmuszać, bo jedzą, aż się miło na to patrzy.
Zajmijmy się teraz wyzwaniem.

Dzień piętnasty - najmniej lubiana adaptacja książki

Bałam się, że ten temat sprawi mi sporo trudności, bo chociaż było kilka adaptacji, które średnio mi się podobały, to trudno by mi było zdecydować, którą lubię najmniej. Z pomocą przyszedł mi Filmweb, który przypomniał, że istnieje coś takiego jak "Duma i uprzedzenie" z 2003 roku.

Źródło
Boru, jakie to było okropne. Tak okropne, że wyparłam istnienie tego czegoś z pamięci i spokojnie sobie żyłam. Aż do dziś, kiedy to byłam zmuszona sobie o tym badziewiu przypomnieć.
Tak wyglądałam podczas seansu:
Źródło
A tak po seansie:

Źródło
To filmidło to profanacja. Profanacja mojej ukochanej książki i mojego ukochanego pana Darcy. 
Nie mam nic przeciwko uwspółcześnieniom, ale to trzeba robić z głową, do cholery! "Sherlock" jest najlepszym przykładem, że jest to możliwe. A ta "Duma i uprzedzenie" nawet obok oryginalnej "Dumy..." nie leżała. A pan Darcy jest tu brzydki. W ogóle wszyscy są tu brzydcy i nieciekawi. Bleh.
Komedia romantyczna? Gdzie tu, kurna, jest komedia? Ja jej nie znalazłam. Nawet jako sama "komedia" ten film jest denny, jako adaptacja jeszcze gorszy. 
A podeszłam do tego z w miarę pozytywnym nastawieniem. Myślałam, że może będzie to fajne, tym bardziej, że ktoś mi to wcześniej polecał. I co? Zawiodłam się. Klapa totalna.
Nudne, blade, płytkie, durnowate, kiepscy aktorzy i kompletnie nieadekwatny tytuł - tak można podsumować to filmidło. Nie wiem, co to było, ale na pewno nie "Duma i uprzedzenie". Chcieli zrobić romantyczną komedyjkę? Niech robią, ale Jane Austen proszę zostawić w spokoju.
Stanowczo tego badziewia nie polecam.
Tyle ode mnie na dziś.
Wasza Red


wtorek, 12 sierpnia 2014

Gifobranie

Witam!
Dziś post będzie się składał głównie z gifów, ponieważ tematem wyzwania jest...

Dzień czternasty - Ulubiony cytat

Postanowiłam nie wypisywać cytatów (tak, cytatów, bo jakiegoś jednego ulubionego nie mam), tylko wkleić tu zawierające te cytaty gify. Trochę tego będzie, bo mam zamiar wrzucić tu wszystko, co mi w tej chwili przyjdzie do głowy. No to jak, zaczynamy?
Na pierwszy ogień pójdzie "Sherlock" (no jakżeby inaczej). 

(Źródło)
(Źródło)
(Źródło)
Miał być jeszcze gif z Moriartym, ale nie umiałam się na żaden zdecydować. Moriarty jest zajebisty.
No to teraz pora na "Ze śmiercią jej do twarzy":

(Źródło)
I "Godziny" (uwaga, będzie głęboko):

(Źródło)
Dwa cytaty z "Rodziny Addamsów" (z drugiej części, jeśli dobrze pamiętam):

(Źródło)
(Źródło)


A teraz klasyki z "Władcy Pierścieni":

I "Harry Potter":

(Źródło)

A na koniec "Diabeł ubiera się u Prady":

(Źródło)
To by było na tyle. Jeżeli coś mi się przypomni, nie omieszkam wspomnieć. :)


Do miłego!
Wasza Red








poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Problemy zdrowotne

Witam!
Boru, czy nadejdzie kiedyś taki dzień, że nie będę się musiała tłumaczyć? Zaczynam w to wątpić.
Co tym razem, zapytacie?
Zdrowie, kochani, zdrowie, które mnie w ostatnich dniach zawiodło. Uwierzcie, nie mogłam patrzeć na komputer, nie mówiąc już o pisaniu postów. Na szczęście teraz czuję się lepiej i mam ogromną nadzieję, że jestem na dobrej drodze do całkowitego wyzdrowienia. Trzymajcie kciuki.
Teraz siedzę i piszę posta, a za oknem... cóż, pada. Uwielbiam deszcz, nie należę do ludzi, dla których deszcz jest przyczyną wpadania w doły i narzekania na wszystko, co popadnie. Mnie się deszcz podoba. I zapach deszczu. To jest to.
I chociaż nastrój mam dobry, to słucham sobie teraz smętów. Czasem można, czyż nie? Powiem szczerze, że na piosenkę "All of me" Johna Legend nie zwróciłam na początku uwagi. Ot, kolejna balladka, całkiem przyjemna dla ucha i nic poza tym. Aż w końcu trafiłam na wersję i wsiąkłam. Prawdopodobnie to przez te skrzypce. Zawsze lubiłam dźwięk skrzypiec, a po odkryciu przeze mnie "Sherlocka" mam na tym punkcie fioła.
Weź i nie kochaj, no! (Źródło)

Tak. Co jeszcze? Walczę z leniem, który robi wszystko, żebym nie wzięła się za pisanie nowej analizy na Fortecę. W praktyce wygląda to tak, że już, już mam zacząć pisanie, a tu nagle coś mi się przypomni, to mam zrobić, tamto obejrzeć, tego posłuchać... I robię wszystko, żeby nie pisać. Wstyd, Red, należy ci się kara.
Zastanawiam się też nad wzięciem udziału w warsztatach graffiti. Plastyk ze mnie bardzo marny, grafficiarz jeszcze gorszy, boru, w życiu nie trzymałam tej takiej puszki z farbą w łapie. Ale za to lubię próbować nowych rzeczy, więc chyba się skuszę.
Przejdźmy do wyzwania. Dziś tematem jest...

Ulubiony romans

I tu napiszę o filmie, o którym wspomniałam już w którejś notce.
Źródło
Tak. Nie było innej możliwości, z wielu filmów, które bardzo lubię, musiałam wybrać właśnie ten. Dlaczego?
Bo to jedyny film, podczas oglądania którego się poryczałam i który wstrząsnął mną do głębi, który dotknął mojej duszy i zostawił w niej ślad. I znów: dlaczego?
A cholera wie.
Kiedyś już chyba wspominałam, że ja płaczę rzadko, a podczas oglądania filmów/czytania książek jeszcze rzadziej. Czasem się zdarzy, że coś mi "stanie w gardle", czasem łezka się zakręci, ale beczeć na całego? Never. 
Ten film jest wyjątkiem. Ten film jest piękny. Wzruszający. Trochę smutny. Chwytający za serce.
Cały czas szukam odpowiedzi na pytanie, dlaczego właśnie "Co się wydarzyło..." tak mną wstrząsnęło. Może... Może za bardzo się wczułam w losy bohaterów, może za bardzo się identyfikowałam (chociaż nie miałam powodu, słowo, ja po prostu mam... sporą wyobraźnię), może za bardzo to wszystko przeżywałam, może gra aktorów za bardzo mnie poruszyła... Nie wiem. 
Przepraszam, mam wrażenie, że ten post jest cokolwiek chaotyczny, ale jakoś nie mogę nic na to poradzić. Zawsze, kiedy piszę o czymś, co tak strasznie działa na moje emocje, mam problemy z organizacją i zachowaniem porządku. 
Co ja to chciałam... A właśnie, aktorzy. Brak mi słów, walnę gifa:
Źródło
Albo dwa:
Źródło
Sami rozumiecie, słowa czasami zawodzą. Jak moje zdrowie ostatnio.
Co tu się rozpisywać... Nie ma co! Kończę posta, bo i tak niczego sensownego już nie napiszę. Obejrzyjcie film, może też Wami wstrząśnie i może chociaż Wy będziecie w stanie wyjaśnić, dlaczego. 
Do jutra!
Wasza Red






czwartek, 7 sierpnia 2014

Red jest z siebie dumna

Witam!
Na wstępie przepraszam Was za dwudniową przerwę w pisaniu. Była ona wynikiem nagłego i niespodziewanego odcięcia mnie od internetów. Głupie awarie.
Spójrzcie na tytuł posta. A teraz spójrzcie na mnie.
Widzicie, jaka jestem z siebie dumna? A chcecie wiedzieć, dlaczego? Nawet, jeżeli nie chcecie, to Wam napiszę, mój blog, mogę się porządzić.
A mianowicie... Upiekłam wczoraj murzynka i udał się doskonale! To sukces, biorąc pod uwagę moje raczej marne umiejętności kulinarne i to, że takiego murzynka piekłam pierwszy raz. Możecie mi gratulować. Był słodziuchny, puszysty i taaaki czekoladowy. Chciałam zrobić zdjęcie i się pochwalić, ale sprzęcior mi się rozładował, a potem murzynek w magiczny sposób rozpłynął się w powietrzu.
No dobra, został zjedzony.
A dziś, chyba jako kara za grzech obżarstwa, dopadł mnie potworny katar, czuję się tak, jakby zaraz miały wybuchnąć mi zatoki. Trochę to niesprawiedliwe, bo reszta mojej familii też jadła, a są zdrowi.
Ja to mam czasem pecha.

Przejdźmy może do rzeczy przyjemniejszych. Dzisiejszym tematem wyzwania jest...

Dzień dwunasty - ulubiona animacja

Jakiejś stałej ulubionej animacji nie mam. Jest wiele, które bardzo lubię, jak choćby "Shrek" i bajki Disneya, ale ulubiona? *wzrusza ramionami* Nie wiem, więc może napiszę o animacji, którą cenię sobie za swego rodzaju łamanie stereotypów typowej disnejowskiej bajki i za jakąś taką magię, którą owa animacja emanuje.

Źródło

Tak, "Krainę lodu" bardzo lubię. Przede wszystkim za odejście od schematu "Tró Loff jest dobry na wszystko" na rzecz pokazania miłości i więzi, jaka może istnieć między siostrami. 
Zawsze chciałam mieć siostrę. *chlip*
"Kraina lodu" ma swoje wady, nie powiem, że nie, ale oglądało mi się ją całkiem przyjemnie, nie zanudziła mnie na śmierć, nie zabiła głupotą, nawet mnie wciągnęła. Warto też wspomnieć, że to jeden z nielicznych filmów, w których kibicowałam "tym dobrym". 
Całkiem niezła muzyka również skutecznie umiliła mi seans. Tyle tylko, że piosenka "Let it go" sprawiła, że nabawiłam się "chwilowej choroby psychicznej", bo chodziła mi po głowie jeszcze długo, długo po obejrzeniu "Krainy...".
Bohaterowie byli całkiem fajni, dawali się lubić, nawet Olaf nie irytował mnie tak, jak się tego obawiałam. Co do Hansa od początku miałam dziwne przeczucia, był jakiś taki dupkowaty, więc jego zUo niespecjalnie mnie zaskoczyło. 
No powiedzcie sami, dupek pełną gębą! (Źródło)
Cieszę się, że jednak nie był on Tró Lawerem Anny, z powodu, o którym wspomniałam już na początku, a teraz trochę ten wątek rozwinę. 
W disnejowskich animacjach, które naprawdę lubię, było zawsze coś, co mnie raziło, nawet za dzieciaka. Chodzi mi oczywiście o tę miłość od pierwszego wejrzenia. Nie twierdzę, że coś takiego nie ma prawa zaistnieć w realnym świecie, różne rzeczy się dzieją, wszystko jest możliwe. Ale ludzie, bez przesady! Nad związkiem trzeba jednak trochę popracować, takie "od pierwszego wejrzenia" to co najwyżej zauroczenie, które po jakimś czasie może przerodzić się właśnie w miłość. W bajkach Disneya serwowano nam zawsze Tró Loff instant, od razu była miłość aż po grób i już. Może i za bardzo się czepiam, w końcu to po prostu bajki, ale jednak mnie to raziło, więc chyba mogę wyrazić swoje zdanie, prawda?
Na całe szczęście w "Krainie lodu" nam takiej głupotki oszczędzono. Chwalmy Bora.
Bardzo lubię Elsę. Chociaż po tym, jak zobaczyłam coś, ekhm, dziwnego, już nigdy nie spojrzę na nią tak samo. Chcecie zobaczyć, co to takiego? Może już widzieliście, to dość znane gify, ale jak ktoś nie widział, to niech wejdzie TU i niech patrzy. Ja kocham Sherlocka całym czerwonym serduchem, więc gify, które tam znajdziecie, mnie urzekły. Pozdrawiam wszystkich "sherlocked" tak jak ja.
*uśmiecha się i macha jak Pingwiny z Madagaskaru*
Co jeszcze? Renifer! Ja bardzo lubię renifery, polubiłam więc i tego animowanego. No bo przesłodki on jest!
Źródło
I tym reniferowym akcentem skończę. 
Chociaż nie, zapomniałabym. Polecam jeszcze wszystkim obejrzenie Honest Trailera "Krainy lodu" (wersja z polskimi napisami, jakby ktoś nie znał angielskiego). Całkiem zabawny, imo.
Teraz kończę. Do jutra!
Wasza Red 


poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Zakochany kundel

Witajcie!
Walczę dziś z niewyspaniem i z bólem głowy, ale się nie poddaję i piszę posta. Jestem taką boCHaterką! *grzeje się w blasku swej chwały*
A tak całkiem serio - ból głowy to cholerna sprawa. Zawsze odzywa się wtedy, kiedy akurat nie powinien. No bo na przykład: weekend, nic nie muszę robić, to świetnie się czuję. Nie narzekam, bo też nie chciałabym, żeby ból głowy zepsuł mi radość z czasu wolnego, ale z dwojga złego wolę to, niż sytuację, w jakiej często się znajduję - mam coś ważnego do zrobienia, to oczywiście nie zrobię nic, a jeśli już zrobię, to tylko męcząc się niesamowicie, bo durny łeb musi ponapierdzielać. Argh.
Zawsze mogę poratować się kawą, w moim przypadku jest ona lekiem na całe zło. Boru dzięki, nie jestem bezbronna.
Wczoraj byłam w lesie. Nie spacerowałam długo, bo złapała mnie straszna burza, ale i tak było fajnie. Musicie wiedzieć, że jestem leśnym stworzeniem i co jakiś czas muszę udać się do lasu, żeby po prostu odetchnąć i ponapawać się tym cudownym leśnym klimatem. Tak też zrobiłam wczoraj, czym zapewniłam sobie spokój ducha na czas bliżej nieokreślony, czyli do następnej wizyty w lesie.
Oj, no bo jak tu nie kochać tych widoków, tego zapachu i tej jedynej w swoim rodzaju tajemniczości? To se ne da.
Pogadaliśmy sobie, no to jedziemy z wyzwaniem.

Dzień jedenasty - Twój ulubiony film z dzieciństwa

No, wreszcie jakiś temat, który nie generuje problemów! Moim ulubionym filmem z dzieciństwa bez wątpienia jest...

Źródło
Borze, jak ja tę bajkę kochałam za dzieciaka (i kocham nadal, tylko rzadziej się do tego przyznaję)! Pamiętam, że miałam ją na kasecie video i oglądałam, kiedy tylko się dało. Jak puszczali ją w tv, też oglądałam. Jak szłam do wujka i mi się nudziło, też oglądałam, bo kuzynki puszczały mi to na ich video. Znałam "Zakochanego kundla" na pamięć, dialogi i piosenki, całe sceny. Uwielbiałam Lady, Trampa i ich przyjaciół, nie cierpiałam kotów syjamskich i płakusiałam na scenie w schronisku dla zwierząt (to ta scena, gdzie zamknięte zwierzaczki wyły i też płakały). Tak, bardzo byłam z tym filmem związana. 
Oczywiście straszliwie podobała mi się scena jedzenia spaghetti i utwór "Bella Notte". Potem długo, długo, jedząc spaghetti, wciągałam makaron tak jak Tramp. Trudno mnie było tego oduczyć, oj trudno. :) Ach, wrzucę Wam tu filmik z tą sceną, niech cieszy ludzi i mnie:


Aż się łezka w oku kręci. Coś mam dziś dziwny nastrój, wszystko mnie wzrusza, to chyba przez ten bolący łeb.
"Zakochany kundel" to dla mnie przede wszystkim piękna historia, trochę dobrego humoru (jak choćby miodna scena, w której Lady robi Trampowi pretensje o jego byłe dziewczyny) i mnóstwo jakiegoś takiego... ciepła, tak, to chyba to.
Co może wydać się Wam trochę dziwne to fakt, że drugiej części "Zakochanego kundla" nie widziałam. Wielokrotnie zabierałam się za obejrzenie, ale jakoś bałam się, że to już nie będzie to. Dla mnie "Zakochany kundel" zawsze był tylko jeden. Głupie podejście? Pewnie tak. I pewnie kiedyś się przełamię i tę drugą część obejrzę, ale na razie jakoś mnie do tego nie ciągnie. Wolę żyć w błogiej nieświadomości i cieszyć się częścią pierwszą i wspomnieniami z nią związanymi.
Do jutra, kochani.
Wasza Red


niedziela, 3 sierpnia 2014

Przeterminowane słodycze

Witam!
Wiecie, mam takich krewnych, którzy zawsze, gdy jestem u nich z wizytą, dają mi słodycze. No, nie tylko mi, ale piszę o sobie, bo to mój blog. *logic*
Lubię słodycze, więc do pewnego momentu się z tych miłych gestów cieszyłam... Do pewnego momentu, bo za każdym razem, gdy sprawdzam datę ważności, okazuje się, że te pierniczone słodycze są przeterminowane! Nie, nie sądzę, że moi krewni robią to specjalnie. Ot, nakupią tego w Niemczech i trzymają "na prezenty". Leży to, leży, aż się w końcu przeterminuje, a oni tego nie sprawdzają, bo... Bo nie myślą, do cholery! I tu jest pies pogrzebany. Nic mnie tak nie wkurza, jak brak pomyślunku u ludzi.
Oczywiście otrzymanych słodyczy nie zjadam, nie będę się truć. Jestem zmuszona obejść się smakiem albo lecieć do sklepu po świeżą dawkę żywności.
Dlatego apeluję do Was, drodzy Czytelnicy - jeżeli chcecie sprawić komuś radość i obdarować go czymś smacznym, zerknijcie najpierw na datę ważności. To zajmie tylko chwilę, a oszczędzi obdarowanemu wkurwu.
Tak z innej beczki, dręczą mnie ostatnio sny o tematyce wojennej. Wiecznie jakieś bomby, uciekanie do schronów, bieganie z karabinami itd. Dajcie spokój, ileż można? Nie wystarczy, że ostatnio śniła mi się apokalipsa i widziałam gigantyczną, chmurzastą mapę Europy na niebie, która to (Europa) zostaje następnie zmieciona przez ogromne złote gwiazdy? Boru, tęsknię za moimi snami o bieganiu po lesie z bohaterami "Spadkobierców" i o chodzeniu na koncerty. Nawet za tymi o chodzeniu po mieście z siekierą tęsknię. Naprawdę.
To co, przechodzimy do wyzwania?

Dzień dziesiąty - ulubiony reżyser

Hę? Nie mam ulubionego reżysera. Szczerze mówiąc, rzadko sprawdzam, kto dany film reżyserował. Znam oczywiście tych, że tak powiem, najbardziej medialnych albo godnych uwagi, ale nigdy nie zastanawiałam się nad tym, którego mogłabym lubić najbardziej. Na pewno cenię sobie Petera Jacksona za "Władcę Pierścieni" i "Hobbita", chociaż jednocześnie wiele mam mu do zarzucenia. Cenię sobie Christophera Nolana za świetną "Incepcję". 
Kto jeszcze...
Wiem! Tim Burton. Uwielbiam gościa, uwielbiam za jego odjechanie i za klimat, który potrafi nadać swoim filmom. Uwielbiam za "Sweeney Todda". <3
Hmm, Filmweb podpowiada, że przecież reżyserem jest także Doug Walker (znany też jako Nostalgia Critic), myślę więc, że i jego mogę tu śmiało wymienić. Mało co mnie tak śmieszy i jednocześnie tak do mnie przemawia jak jego recenzje. To jest to, to jest ten humor, o jaki mi chodzi. Kto nie zna Critica, temu polecam, niech się zapozna i poprawi sobie humor. Możecie mi zaufać. ;)
To ten pan (źródło)
Na koniec wspomnę jeszcze o jednym reżyserze (i aktorze). Clint Eastwood, o którym piszę tutaj z powodu "Co się wydarzyło w Madison County". Film ten (wciągnięty zresztą na listę moich Ulubionych) mną wstrząsnął i wytelepał moją duszę jak cholera, co nie jest łatwą sztuką. Szacun. 
To co, do jutra? Oby lenistwo mnie nie opanowało. ^^
Wasza Red


piątek, 1 sierpnia 2014

Red ma sen

Witam!
Zapamiętajcie sobie - gdy śni Wam się, że basen w Waszym mieście nawiedza zmutowana czarna kotka, która raz wygląda jak kret, a raz jak... dziwne, pałąkowate stworzenie, które w dodatku zjada ludzi, to na pewno coś się będzie działo. W moim przypadku zadziało się to, że zrobiłam z siebie niekulturalne stworzenie w oczach pani bibliotekarki. Już wychodziłam z młodszym bratem z biblioteki, gdy ten stwierdził, że pomiędzy "pisze" a "jest napisane" nie ma żadnej różnicy. Krew we mnie zawrzała i, niewiele myśląc, palnęłam, że owszem, jest różnica, tak samo jak między "sra" a "jest nasrane". I akurat w tym momencie minęła nas jedna z bibliotekarek. No ładnie. Jak zwykle, myślę sobie, nie myślisz, zanim coś powiesz. Nauczyłabym się czegoś w końcu.
No dobrze, to może przejdźmy do wyzwania? Dzisiejszy temat przysporzył mi sporo problemów. Brzmi on bowiem...

Dzień ósmy - film, który sprawia, że jesteś smutny

Myślałam nad tym, odkąd znalazłam to wyzwanie w odmętach Internetu. Siedziałam i myślałam. No bo nie wiem. Nic mi nie przychodziło do głowy. Są filmy, które skłaniają mnie do refleksji, czasem wzruszą, czasem wzbudzą we mnie uczucie melancholii... Ale jaki, na litość borską, jaki film sprawia, że jestem  smutna? 
Kiedy sama nic nie zdołałam wymyślić, udałam się na Filmweba. Przeglądałam filmy, które oceniłam, ale jakoś żaden nie spełniał moich oczekiwań. I w końcu stwierdziłam, że, nie wiedzieć czemu, do tego tematu idealnie pasuje mi...

Źródło

Dziwny wybór? Może i tak, ale uwierzcie, żaden film nie wywołał we mnie tyle złości, irytacji i, ostatecznie, smutku, ile właśnie "Totalny kataklizm". O, tak, tytuł idealnie pasuje do tego, co ów film nam serwuje.
Dlaczego jest mi smutno? Bo da się stworzyć naprawdę fajną parodię znanych filmów, da się w ZABAWNY sposób nawiązać do oklepanych i czasem śmiesznych motywów. Najlepszymi przykładami są choćby "Top Secret!" albo "Robin Hood: Faceci w rajtuzach". 
"Totalny kataklizm" dobrą parodią nie jest. Nie jest nawet średnią. Ani kiepską. Jest parodią beznadziejną. I to jest dla mnie, wielbicielki parodii i dobrego humoru, bardzo smutne. Chcecie wiedzieć, jak wyglądałam przez większość seansu? Mniej więcej tak:
Źródło
Do cholery jasnej, przepisem na dobry żart naprawdę nie jest wsadzenie do dialogu jak największej liczby żenujących nawiązań do seksu, dupy i gówna. Bo potem z filmu wychodzi właśnie takie gówno. 
Z góry zaznaczam - nie mam nic do żartów o seksie, nie czuję się zgorszona, gdy ktoś o nim wspomni, ba, wręcz przeciwnie,  nawet lubię takie żarty, gdy są nam serwowane w odpowiednich ilościach i gdy są fajnie wymyślone. Ale na litośćć borską, ten, tfu, film, nie serwuje nam ich tak, jak trzeba. Po jakimś czasie nawet takie coś jak ja jest zażenowane. 
Durny humor też mi nie przeszkadza, jeśli jest tak "fajnie durny". W tym filmie jest tylko durny. I ja, jako widz, który ma na temat swojej inteligencji dobre zdanie, czuję się obrażona przez twórców, którzy traktują widza jak idiotę.
Jak już się pominie wszystkie kretyńskie i okołodupne "żarty", to zostaje nam... nuda. Film jest zwyczajnie nudny, niby jest jakaś akcja, trzeba uratować świat (chyba, niewiele już pamiętam, bo wyparłam), ale co z tego? Nie dzieje się nic godnego uwagi, jest nudno, a "żarty" tego nie ratują.
I tu skończę, bo na temat tego filmidła nie ma co się nie wiadomo ile rozpisywać. Szkoda... Eee, szkoda zasobów Internetu na ten chłam.
Nie polecam "Totalnego kataklizmu". Lepiej by było spędzić te półtorej godziny, robiąc coś przyjemnego, a może i pożytecznego. Nie marnujcie prądu na ten shit, dobrze Wam radzę.
Nie wiem, czy jutro będzie post. Będę szczera - w weekend zamierzam się opierdzielać i niczym się nie przejmować. Może będę, nawiązując do gwiazdy youtube'a, grać w grę, może będę "wyjechana", może poczytam, może wybiorę się do kogoś z wizytą... Zobaczymy. Może znajdę czas na postowanie, może nie. Czas pokaże.
Do zobaczyska!
Wasza Red