sobota, 31 stycznia 2015

Pamiętniki

Witam!
Dziś porozmawiamy o wierszykach, które wpisywało się kiedyś (wpisuje nadal?) do pamiętników. Tak się składa, że znalazłam taki swój pamiętnik sprzed kilku(nastu) lat, przeczytałam wszystkie wpisy i zdrowo kwiknęłam. Nie wiem, czy pamiętacie, ale parę miesięcy temu napisałam posta o swoim pamiętniku z dzieciństwa i uśmiałam się jak wariatka z tego, co w nim wypisywałam. Teraz się okazuje, że moje koleżanki wcale nie były lepsze, tyle że to nie do końca była ich wina. Oczywiście, zdarzały im się koszmarne błędy ortograficzne czy interpunkcyjne, ale tym, co mnie rozbawiło najbardziej, była treść wierszyków, wierszyków utartych i starych jak świat. Przypomnę teraz kilka takich wpisów i spróbuję je sensownie skomentować (pisownia oryginalna, ofkoz).
Ot, pierwszy z brzegu:

"Po co się wpisywać
kiedy i tak wszyscy wiedzą,
że ten Twój pamiętnik
kiedyś myszy zjedzą!"

Wierszyk ten uroczo kontrastuje z dopiskiem pod spodem:

"Na wieczną pamiątkę wpisała się..."

Tak. Ja wiem, żartobliwe wierszyki, haha, śmiechu dużo, wow, ale ten kontrast mnie teraz powala. Masz pamiątkę, droga Red, myszy jeszcze jej nie zjadły, ciesz się, póki możesz. :)
Jedziemy dalej. Kolejna koleżanka wpisała mi dwa wierszyki, również uroczo kontrastowe.

"Nigdy nie pisz ku pamięci
bo ci pająk łeb ukręci
będzie kręcił cztery lata
i zostanie z ciebie szmata!!!"

Hm, to miłe. Może przez to teraz boję się pająków. Kto wie? No i drugi wierszyk:

"Bądź miła, sympatyczna
jak gitara elektryczna!
Jeszcze powiem ci trzy słowa
TY JESTEŚ BOMBOWA."

Kwestię sympatycznej gitary elektrycznej pominę, bo osobiście bardzo takie gitary lubię. Zwłaszcza solówki. Tak. 
Analizując te dwa wierszyki, dochodzę do wniosku, że koleżanka po prostu bardzo mnie lubiła, a pierwszym wpisem chciała mnie ostrzec przed zgubą. Czy coś takiego. Nieważne.
Teraz będzie wierszyk motywacyjny:

"Kochaj serce matki,
póki jest przy Tobie,
bo za późno będzie,
kiedy spocznie w grobie."

Absolutnie nie uważam, że taki wpis jest głupi, wręcz przeciwnie – te słowa są bardzo mądre i prawdziwe, ale... Nie w pamiętniku, nie jako wpis od średnio lubianej koleżanki. Nie wiem, czy zrozumiecie, o co mi chodzi, ale gdy byłam dzieciakiem, ten właśnie wierszyk był najmniej przeze mnie lubianym, napawał mnie melancholią i nie pasował mi do mojego wesołego i optymistycznego pamiętnika. Może nie mam racji, nie jestem nieomylna, ale taki był mój punkt widzenia.
Teraz będą wierszyki ortograficzne i kłamliwe:

"Śedziałam nad żeczką, bawiłam się beczką,
o tobie myślałam Do Beczki wleciałam!"

"Co tu robić jak tu żyć
gdy [Red] niechce nic,
ni kapusty, ni buraka
tylko pędzi do chłopaka!"

Pierwszy wpis mnie po prostu ómarł i nie będę się nad nim dłużej rozwodzić, natomiast drugi mnie oburzył – nigdy nie uganiałam się za chłopakami, miałam ciekawsze rzeczy do roboty (że co? Że zabawa w Harry'ego Pottera i udawanie, że złoty żelopis to najsilniejsza różdżka nie jest ciekawsze?) i choć za burakami czy kapustą też nie przepadałam, to innymi produktami spożywczymi nie gardziłam. ;)
Kolejny wierszyk:

"Serce to nie kamień,
serce to nie głaz,
kochać można wiele razy,
lecz prawdziwie tylko raz."

To też nie jest prawdą. Red kochała wiele razy, czasem nawet kilku Ulubieńców na raz, może też z całą pewnością powiedzieć, że kochała ich prawdziwie!!!oneoneone111! Serce Red jest bardzo pojemne. 
Na ostatniej stronie pamiętnika wpisała mi się koleżanka. Takim wierszykiem:

"Na ostatniej stronie
wpisał się mąż żonie
żeby, żona pamiętała, 
że dobrego męża miała!"

Aha. Nadal nie mam męża. Nie mam czego pamiętać. Koleżanka sprawiła, że pogrążyłam się w smutku. ;(
No dobra, jednak nie.
Jak widać, wpisy do pamiętników bywały cudowne. A teraz, bez zbędnego gadania, ukończę "miesięczne" wyzwanie. Miesięczne. Tak.

Dzień trzydziesty – najmniej lubiany film

Mogłabym tu napisać o jakimś "Zmierzchu" czy innych "Trzech Muszkieterach 3D", ale napiszę o...

Filmweb
Według wielu z Was z pewnością popełniam teraz grzech niewybaczalny i herezję. "Sherlock Holmes" nie jest najgorszym filmem, jest o wiele lepszy od ww. "Zmierzchu" czy "Muszkieterów", ale nie zmienia to faktu, że bardzo tego filmu nie lubię. Z pewnością jest to spowodowane m.in. tym, że najpierw obejrzałam serial, a dopiero potem film, ale wydaje mi się, że nie tylko to jest przyczyną. 
Przede wszystkim – sam Sherlock Holmes. Gdzie jest, kugwiazdka, genialny detektyw, który w walce z przestępcami wykorzystuje swój umysł? Bo tu dostałam cholernego boksera ninja. Ja wiem, że kanoniczny Sherlock umiał się bić, ba, bił się zajebiście dobrze, ale to nie zmienia faktu, że to jego intelekt był czymś niezwykłym i charakterystycznym. Sam Downey Jr. nie do końca pasował mi do tej roli. To nie jest mój Sherlock, po prostu nie. Odcinam się w tym momencie od serialu i przypominam sobie, jak wyobrażałam sobie Sherlocka, gdy czytałam opowiadania o nim za dzieciaka i... Nie tak. Nie tak go sobie wyobrażałam. 
O Watsonie nie będę się rozpisywać, był idealnie mdły i nudny. Nawet już nie pamiętam, co właściwie w tym filmie robił.
Irene Adler. Geez, nie cierpię aktorki, która się w nią wcieliła. Rachel McAdams i jej Irenka dobiły mnie już na amen. 
Fabuła? Nie wiem, chyba wyparłam, bo nie pamiętam, o co tam chodziło.
Nie. Nie i koniec.
Drugiej części już nie oglądałam, trzeciej, gdy wyjdzie, też nie zamierzam. Nie będę się katować.
Uff, wyzwanie ukończone. Z "małym" opóźnieniem, ale who cares? ;)
To co, kończymy?
Do zobaczenia.
Wasza Red










piątek, 30 stycznia 2015

Powrót Córki Marnotrawnej

*rozgląda się niepewnie*
Eee...

Witam!
Podobno winny zawsze się tłumaczy, a że ja czuję się wyjątkowo winna, przygotujcie się na długie tłumaczenia.
Albo nie takie długie. Jak wyjdzie.
Tak. Ostatni raz pisałam tu we wrześniu, wyzwania nie ukończyłam, w dwóch słowach – spieprzyłam sprawę. Dlaczego? Najpierw nie miałam czasu. Wzięłam sobie na głowę odrobinę (ekhm, ekhm) za dużo i wyszło, jak wyszło. Potem brakowało mi motywacji. Potem bałam się tu zaglądać i przysłowiowo zamiatałam problem pod dywan. Noale. Przemyślałam sprawę i postanowiłam się ogarnąć. I wrócić do pisania tutaj. Przede wszystkim należą Wam się ogromne przeprosiny. No to tak:

Stąd

Bardzo, bardzo, bardzo Was przepraszam. To już się nie powtórzy. Przyrzekam pisać tutaj w miarę regularnie. Mam nadzieję, że mi wybaczycie.
No, mogę pisać dalej. Muzyka jest już w słuchawkach obecna – dziś słucham TEGO soundtracku, bo jakiś czas temu obejrzałam w końcu "Chicago" i bardzo mi się to spodobało, polecam, przefajny musical. Z ostatnio obejrzanych przeze mnie filmów polecam też "Dziką Rzekę" – naprawdę dobrze się to ogląda, no i Meryl Streep... Chyba nie muszę już niczego więcej wyjaśniać. ;) 
Oj, wiele się u mnie działo od czasu opublikowania tu ostatniego posta. 
Najważniejsza zmiana to chyba to, że postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i znalazłam sobie pracę. I tu muszę chyba wspomnieć, że jestem niesamowitą szczęściarą i muszę być w czepku urodzona, bo wysłałam pierwsze w życiu CV, pierwszy list motywacyjny, dostałam zaproszenie na pierwszą w życiu rozmowę kwalifikacyjną i od razu zostałam przyjęta! Niewątpliwie dzięki swojemu wrodzonemu urokowi, umiejętnościom komunikacyjnym, inteligencji i niebywałej skromności. 

Stąd
No dobra, może jednak nie dlatego. 
Cóż, może nie jest to moja wymarzona praca (wiecie, w przyszłości chciałabym robić coś naprawdę ekscytującego lub związanego z moimi artystycznymi zapędami), ale jak na pierwszy raz... Trafiłam naprawdę dobrze. A nawet lepiej. Mam najlepszego szefa i najlepszą szefową na świecie, ogromny szacun dla nich za ogarniętość, poczucie humoru i umiejętność radzenia sobie z takim... czymś jak ja. Na czym polega moja praca? Cóż, jestem Smutną Panią z Okienka, tyle że nie smutną, a udającą przyjazną i miłą, no i nie z okienka, a zza biurka. Zajmuję się klientami, którzy bywają... różni. Jakiś czas temu pewna Pani Petentka przyszła załatwić sprawę, była bardzo miła, ucięłyśmy sobie nawet niezobowiązującą pogawędkę, ale cóż z tego? Gdy Pani wychodziła, życzyła mi miłego wieczoru, a gdy ja, bardzo uprzejma Pani zza Biurka, odpowiedziałam: "wzajemnie", Petentka zareagowała świętym oburzeniem. No hę? I weź, bądź miłym człowiekiem.
Stąd
Z rzeczy mniej ważnych... Udało mi się spełnić jedno ze swoich marzeń i zobaczyłam operę "Carmen" na żywo. Do domu wróciłam oczywiście ze straszliwą depresją pooperową, bo chciałam jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze. Tak to ze mną jest, że zawsze, gdy jestem na operze, od nowa uświadamiam sobie, za co tak bardzo operę kocham. Ech.
Miałam też okazję zobaczyć na żywo "Skrzypka na dachu" i tu też byłam zachwycona. Wiecie, uwielbiam filmową wersję "Skrzypka...", pisałam o tym jakiś czas temu, a sceniczna nie jest gorsza. Jeżeli będziecie mieli możliwość, wybierzcie się, bo to prawdziwa uczta dla duszy. 
Ach, byłam też na "Grze Tajemnic" (cóż za niespodzianka, wcale nie pojechałam do kina ze względu na Benka C.) i nie żałuję. Film może i ma swoje niedociągnięcia, ale ogólnie wychodzi na plus, a Benek odwalił kawał dobrej roboty.
*fuck, znowu poszłam na YT zmienić piosenkę, obejrzałam teledysk i zapomniałam, co miałam napisać*
Powiem Wam, że mam ostatnio strasznie dużo na głowie, przede wszystkim pracę i spektakle, ale też mnóstwo innych rzeczy i, o dziwo, jestem z tego faktu bardzo zadowolona. Kiedyś lubiłam się trochę poopierdzielać, ale teraz, gdy mam w perspektywie trochę wolnego, jestem przerażona. Przecież ja zwariuję bez czegoś konkretnego do roboty. Całe szczęście, że jestem kreatywna, więc coś wymyślę. Albo pójdę na łyżwy i się zabiję (przez przypadek, ofkoz). Lubię łyżwy. Mam też w planach próbę swoich sił w teatrze cieni, więc chociaż przez kilka dni będzie ciekawie. No i analizowanie, przydałoby się w końcu wyprodukować jakąś analizę. Ekhm.
Wyzwanie ukończę (co z tego, że po kilku miesiącach...), ale dziś tematem jest "Ulubiony remake", a że ja takowego nie mam, daruję sobie pisanie. Jutro będzie ostatni temat, który bardziej mi podszedł, więc coś napiszę.
Moje miasteczko pięknie wyglądało pod śniegiem. Teraz ze śniegu zrobiła się cholerna ciapa i już nie jest pięknie, tylko mokro, brudno i w ogóle fuj. A mojemu biednemu piesełowi brudzą się i przemakają łapki i potem mam syf w domu. Uczę się bycia Perfekcyjną Panią Domu od Małgorzaty Rozenek, więc muszę od razu ten syf sprzątać. 
Nie uczę się. I nie zawsze sprzątam, jestem litościwa i pozwalam zrobić to komuś innemu.
Matko, tyle Wam chciałam napisać, a jak już siadłam do klawiatury, to mam wrażenie, że najważniejsze sprawy pomijam. Trudne jest życie Red. 
To co, chyba tyle? Znając życie, coś mi się jeszcze przypomni, ale najwyżej wspomnę o tym jutro.  A teraz się z Wami pożegnam.
Stąd

Do miłego!
Wasza Red

niedziela, 21 września 2014

Wspomnień ciąg dalszy

Witam!
Pff... Moje lenistwo znów mnie przytłacza. Po raz kolejny zabieram się za analizowanie, no i co? I nic z tego nie wychodzi.
Chociaż, ja wiem, czy tak się dzieje przez lenistwo? Tyle ostatnio robię, że nie nazwałabym siebie leniem. Jednak nie. Jestem po prostu wykamana i bez kawy chyba bym nie przeżyła. No, ale nic to. Analiza być musi i będzie. W swoim czasie.
Upiekłam dzisiaj przepyszne ciasto z masą karmelową. Będę gruba.
Pisałam wczoraj o swoich pierwszych opkach. Dziś przypomniało mi się jeszcze jedno. Właściwie nie jest to opko, tylko mój pierwszy pamiętnik. Zaczęłam go pisać chyba jeszcze przed pójściem do podstawówki, ale że marzyłam, że kiedyś go wydadzą jako moją swego rodzaju autobiografię, to chyba mogę zaliczyć go do opek. W pamiętniku tym pisałam takie głupoty, że głowa boli. Zacytuję tu kilka mONdrości (pisownia, oczywiście, oryginalna):

1. Nauczyło mnie to że trzeba zawsze patrzyć przed siebie, bo jak rower wjedzie w człowieka to go bardzo boli wszysko.
2. Bawiłyśmy się z przyjaciółką w ognisko. Pomazałyśmy wanienke czerwoną szminką i to był ogień a truskawki to były kieubaski. Racja, to świetna zabawa!
3. Zabrali nas do makdonalda i wybrałam sobie wyrzutnię strzał, bo ona może sie przydać.
4. Śpiewałam i śpiewałam aż przyszła mama i powiedziała że wystarczy. Z niczym niewolno przesadzać, to prawda.
5. Na dzień dziecka od woźnego dostałyśmy skakanki. Chciałam czerwoną, ale nie było więc wziełam inną taką jak czerwona, ale nie. Kolor podobny więc może być.
6. Poszłam na podwórko i bawiłam się z koleżankami. Potem pokłóciłam sie z nimi i poszłam do domu. W sumie nie wiem o co nam ale one głupio robiły, ale się pogodziłyśmy potem pokłóciłyśmy. Ale potem pogodziłyśmy i było bardzo wesoło.

Dodam jeszcze, że każdy swój pamiętnikowy wpis kończyłam tekstem w rodzaju "Świetna zabawa!", "Super dzień!", "Fajnie!" itd.

Borze, pamiętam, jakie to wszystko było fajne - i takie pamiętniki, i te, do których mieli się wpisywać znajomi... Jeden taki pamiętnik straciłam, bo dałam się w nim wpisać pani z wf, a ona mi go nie oddała. Pytałam, pytałam, a ona ciągle o nim zapominała. Nie odzyskałam go do dziś. Szkoda, bo był bardzo ładny, ale co poradzę? Założyłam nowy i ten mam do dziś.
Była też w mojej podstawówce moda na złote myśli. Każda dziewczyna i niektórzy chłopcy mieli takie zeszyty, w zeszytach było sporo pytań, na które wpisujący się musieli odpowiadać. Pisaliśmy w tych złotych myślach skomplikowane regulaminy użytkowania, w których żądaliśmy zwrotu zeszytu po trzech albo pięciu dniach i wsadzenia do koperty kartki z odpowiedzią i jakiegoś prezentu. Prezentami często były karteczki, które zbierało się z ogromną pasją. :D Mieliśmy grube segregatory wypełnione karteczkami z obrazkami z bajek, z Diddlów itp.
To były czasy! Nie to, co teraz.
Ale dość już zrzędzenia godnego starej baby, którą w końcu nie jestem. Robię się sentymentalna. Wyzwanie.

Ulubiona przyjaźń

Tu moja odpowiedź będzie chyba oczywista. Na temat obu przypadków rozpisywałam się już wcześniej, więc tu będą tylko gify.

Stąd


I stąd

Zrobiłam się cholernie przewidywalna. Źle mi z tym. Muszę coś...


Stąd
Puf! Już czuję się trochę mniej przewidywalna.

Tylko błagam Was, nie bierzcie tej foci na poważnie, ok? Wiecie, że mam inne ideały... *zawiesza się*

No cóż. To tyle na dziś. Spotkamy się znów po kolejnej przerwie. Do miłego!
Wasza Red





sobota, 20 września 2014

Red wspomina (kryzys zażegnany)

Witam!
Po drobnych problemach technicznych mogę wrócić.
Pod wpływem ostatniej analizy, która ukazała się w Borze Zagubionych Tworów, przypomniałam sobie moje pierwsze "literackie" (po)twory. Pisałam je we wczesnej podstawówce i byłam święcie przekonana, że są przewspaniałe. Zeszyty, w których te opka pisałam, gdzieś mi się zapodziały, a to szkoda, bo chętnie bym sobie poczytała i pokwikała.
Na szczęście (albo i nie) pamiętam, o czym te dzieUa były i zaraz Wam o tym napiszę.
Pierwszy tFUr był dramatem. W różnych tego słowa znaczeniach. Pamiętam doskonale, jak chodziłam dumna jak paw i chwaliłam się każdemu, kto chciał mnie słuchać, że tworzę sztukę. Wyobrażałam sobie, że jestem cudownym dzieckiem, którego wielkie dzieło będzie wystawiane na wielkich scenach teatralnych i fokle. To były czasy! Aż się łezka w oku kręci.
Dramat zaczynał się słowami: "Chłopiec i dziewczynka siedzieli na ławeczce przed domkiem". Czyj to był domek, nie pamiętam, podejrzewam, że owego chłopca lub owej dziewczynki. Bohaterowie nazywali się Lili i Jacek, mieli po osiem lat i bardzo się lubili. Większość dramatu zajmowały zupełnie bezsensowne dialogi, nawet nie pamiętam, czy była tam jakaś konkretna fabuła, w każdym razie Lili i Jacek dorośli, zakochali się w sobie, wzięli ślub i mieli córkę. Ośmioletnia już córka poznała chłopca w swoim wieku, syna przyjaciół Lili i Jacka, i oczywiście się z nim zaprzyjaźniła.
Dramat kończy się słowami: "Chłopiec i dziewczynka siedzieli na ławeczce przed domem".
Odkrywcze, czyż nie?
Stąd
Dodam jeszcze, że akcja mojego cudownego dramatu zmieściła się w 32-kartkowym zeszycie. Red's got talent, hasn't she?
Drugie dzieUo było już rasowym opkiem. Opowiadało ono o jedenastolatce, która dowiedziała się, że tak naprawdę jest księżniczką i musi jechać do zamku, który znajdował się... w Niewiemgdzie, i zamieszkać ze swoimi biologicznymi rodzicami, których właściwie nie znała. Księżniczka zabrała ze sobą (niby na parę dni) swoją przyjaciółkę, która w połowie drogi do zamku wypchnęła księżniczkę z samochodu i zajęła jej miejsce. Jak to się stało, że szofer nie zorientował się, że zamiast dwóch dziewczynek wiezie jedną i to stanowczo nie księżniczkę, nie wiem. Chyba nawet wtedy nie wiedziałam.
Potem uzurpatorka przyjechała do zamku (nadal nikt się nie zorientował, że coś jest nie tak) i przez jakieś dziesięć stron wszystkim się zachwycała. Serio. Przez dziesięć cholernych stron mała uzurpatorka podziwiała, co się dało - widoki, pokoje, ogrody, służbę, szafę pełną ciuchów, basen i Bór wie, co jeszcze. Po jakimś czasie do zamku przybyła jakimś cudem prawdziwa księżniczka. I co, myślicie, że prawda wyszła na jaw i uzurpatorka została ukarana? A gdzie tam. "Przyjaciółka" księżniczki dowiedziała się o jej przybyciu jako pierwsza i... i ją zabiła. Tak, mała Red była trochę dziwnym dzieckiem.
Znów minęło trochę czasu, uzurpatorka zakochała się z wzajemnością w jakimś księciu i już mieli się pobrać, kiedy książę dowiedział się o zbrodni popełnionej przez jego narzeczoną. Żeby wstydliwy sekret nie wyszedł na jaw, uzurpatorka zabiła i swojego ukochanego.
Stąd
Niestety na tym już ją przyłapano, a w konsekwencji mała zbrodniarka została wygnana z królestwa. Jak tak teraz na to patrzę, to dziwię się, że nie zdecydowałam się skazać jej na śmierć. To by było bardziej podobne do małej mnie.
Tak, kochani Czytelnicy, widzicie, jakim Red była uroczym dzieciątkiem? Czy to nie słodkie?

Ok, zmieńmy temat. O filmie będzie dziś krótko, bo już i tak za bardzo się rozpisałam.

Ulubiony "klasyk"

Hmm, "Skrzypka na dachu" chyba można uznać za klasyk, prawda?
Filmweb
Uważam, że można. I gorąco polecam fanom musicali i nie tylko. To jest film, który trzeba zobaczyć.
Film smutny, wzruszający, chwytający za serce, piękny. 
Genialny Topol, który zagrał po prostu niesamowicie. 
Przedstawienie kultury żydowskiej, przybliżenie nam żydowskich zwyczajów. To mi się podoba, bo kultura Żydów mnie interesuje.
Piosenki, które przeszły do legendy - np. "If I were a rich man" albo "Sunrise sunset" - coś wspaniałego.
I, kurczę, pokazanie, jak wszystko może się popsuć właściwie bez konkretnej przyczyny - ot, bo ludzie postanowili, że od teraz będzie inaczej, że teraz będziemy gnębić innych od siebie, bo tak. Smutne. 
"Skrzypek na dachu" to kolejny z bardzo niewielu filmów, które sprawiają, że jestem w stanie się wzruszyć.
Polecam. Naprawdę polecam. 
I z tym poleceniem Was zostawię. Do jutra!
Wasza Red

Wzruszona Red

Witam!
Po przerwie wróciłam na łono Internetów, obejrzałam nowy odcinek Poradnika Uśmiechu i... wzruszyłam się. Czuję się z tego powodu wyjątkowo głupio, no bo jak to tak - osoba, której nie rusza prawie nic, wzrusza się na jakimś psychodelicznym filmiku z YT. Ale, Boże święty, tak mi jest żal mamy Agatki, tak jej współczuję tego, że znalazła się w takiej sytuacji i taka chwytająca za serce jest ta prawie końcowa scena, kiedy Agatka spotyka swoją matkę (czy może raczej tak jej się wydaje)... Nie mogłam się nie przejąć.
Wiem, że mnóstwo ludzi traktuje Krainę Grzybów jako coś tajemniczego, doszukuje się podtekstów, tworzy różne (ciekawe, nawiasem mówiąc) teorie itd. I może coś w tym jest, ale ja raczej patrzę na te filmy po prostu jak na interesującą i wciągającą historię. To na niej się skupiam i może przez to tak przeżywam niektóre sceny. Uwielbiam Poradniki Uśmiechu, bo są inne i dużo ciekawsze niż większość prezentowanych nam dzisiaj tworów. Wyróżniają się.
E., dziękuję za miłe słowa i za wsparcie. Strasznie miło mi się zrobiło, jak przeczytałam Twój komentarz, nawet humor mi się trochę poprawił. Zdjęć niestety nie mam, to, że mogłam wziąć ze sobą aparat, przyszło mi do głowy już na miejscu. Przy okazji następnej wyprawy postaram się o tym pamiętać, aczkolwiek niczego nie gwarantuję, bo z pamięcią o istotnych rzeczach bywa u mnie ostatnio kiepsko.
I cóż. Znowu mamy weekend, przeżyłam kolejny tydzień i jakoś prę do przodu. Byle tak dalej. Prawdopodobnie wybiorę się do kina na "Miasto 44", bo mnie ciągną. Przeczytałam opis, zobaczyłam trailer i jedzie mi to opkiem, ale zobaczymy. Może będę mile zaskoczona. Opinie są różne, więc nimi nie będę się sugerować.
Teraz wyzwanie. Dziś łatwy temat.

Film, który jest twoją "guilty pleasure"

I tu bez zastanowienia wybieram to:
Filmweb
Tak. Zdaję sobie sprawę z głupoty i z wad tego musicalu. Jest oklepany, przewidywalny jak jasna cholera (no tak, sam główny bohater już na początku filmu spoileruje nam zakończenie...), naiwny, kiczowaty, o miłości mówi się w nim aż do porzygu, jest  też przerysowany, momentami bez sensu i... no, głupi. Ale i tak go lubię.

*tu Red zrobiła to, co zwykle robi - weszła na YT, żeby włączyć następną piosenkę i zamiast wrócić do pisania, obejrzała teledysk*

Dobra, wracając do tematu - skoro "Moulin Rouge" ma tyle wad, to dlaczego go lubię? Bo cieszy oko, jest bajecznie kolorowy, muzyka może nie jest jakaś bardzo ambitna, ale całkiem przyjemna (a "El Tango de Roxanne" uwielbiam!), historia jest prosta, ale jak się wyłączy myślenie, to można się cieszyć tą bajkowością. Ja to kupuję, oczywiście z myśleniem wyłączonym. 
Jeszcze co do muzyki - uważam, że pomysł na przerobienie znanych piosenek i dostosowanie ich do potrzeb filmu, był całkiem niezły. Wyszło bardzo fajnie.
Są momenty, które mnie irytują, bywa, że bohaterowie mnie wkurzają, ale jestem w stanie to przełknąć. Wspomniana wyżej scena z "El Tango de Roxanne" odkupuje wszystkie winy filmu. Zwłaszcza na początku. Jest po prostu zajebista, zresztą, sprawdźcie sami. Ach, aż mam ciary, jak to oglądam.
Podsumowując - jeżeli szukasz czegoś niezbyt ambitnego, jakiegoś przyjemnego odmóżdżacza, to mogę "Moulin Rouge" stanowczo polecić. W tej roli spisuje się naprawdę znakomicie. Jeżeli chcesz kina ambitnego, to omijaj ten musical szerokim łukiem, żeby nie dostać kur... Eee, ataku szału. Tyle ode mnie.
Miłego weekendu!
Wasza Red






niedziela, 14 września 2014

Szlachetne Zdrowie...

Witam po dłuuugiej (i, niestety, nie ostatniej takiej) przerwie.
Na dworze szaleje burza, w słuchawkach gra mi Rammstein, a ja... znów mam dość i jak się zaraz nie poskarżę, choćby w internetową przestrzeń, to zwariuję.
Nie wiem, czy pamiętacie, ale jeszcze w czasie wakacji wspominałam, że dopadły mnie problemy zdrowotne. Prawda jest taka, że wróciła do mnie (tyle, że pod nieco inną postacią) moja dawna dolegliwość. Był długi czas, chyba ze trzy lata, kiedy wszystko było w porządku, nic mi nie dolegało, nie atakowało, po prostu żyć, nie umierać. Łudziłam się, że może tak już zostanie i będę miała spokój.
A takiego chuja.
Wróciło w wakacje, skutecznie uprzykrzając mi życie. Jak na złość, w czasie, kiedy było tak źle, moja lekarka specjalistka była na urlopie. Rozpoczęły się więc pielgrzymki po różnych lekarzach, którzy na dobrą sprawę nie umieli mi pomóc. Podsuwali jakieś medykamenty, które gówno dawały, a ja się męczyłam. W końcu poszłam do lekarza specjalisty prywatnie. I on, ku mojej radości, zdołał mi pomóc. Dał odpowiednie leki, znów było ok. Poszłam też do swojej lekarki, gdy już wróciła, przebadała mnie babka, leki dała jakieś inne, ale niby lepsze. Przez jakiś czas faktycznie nie miałam na co narzekać (w sensie zdrowotnym, of course). Aż do zeszłego tygodnia, kiedy znów zrobiło mi się gorzej. Zgodnie z zaleceniami zwiększyłam dawkę leku i trochę, bo trochę, ale pomogło. Żyję sobie w miarę normalnie, chodzę, biegam, śpiewam, nie jest źle. Ale, do cholery, idealnie też nie jest. I są chwile, że mam ochotę wszystkim pierdzielnąć i... nie wiem, co ze sobą zrobić. No.
...
Tak teraz jak to napisałam, to chciałam jednak wszystko wykasować i nie wywlekać tu swoich problemów zdrowotnych, ale... Trudno, napisałam, a może jak się wyżalę tutaj, bez obaw, że zmartwię swoich bliskich, to poczuję się lepiej. Przynajmniej psychicznie.

To może teraz coś ciekawszego i przyjemniejszego?
Uwielbiam odwiedzanie starych czy tam opuszczonych miejsc, które mają jakąś ciekawą historię, niech więc nikogo nie zdziwi, że gdy usłyszałam, że w moim mieście, w miejscu, które kiedyś nieświadoma niczego mijałam niemal codziennie, znajdował się kiedyś cmentarz żydowski, a teraz można tam zobaczyć jedynie fragmenty nagrobków itp., prawie natychmiast w tamto miejsce polazłam i szukałam śladów dawnych czasów. To jest dopiero fascynujące, to jest coś, co kocham i zawsze, gdy jestem w takim miejscu, czuję się tak... niesamowicie. Jak w jakiejś innej rzeczywistości.
Gdy dotarłam do niewielkiego lasku, który został mi wskazany, weszłam na ścieżkę i ruszyłam przed siebie. Na jednym z pierwszych drzew wisiała tabliczka, na której było napisane, że na tym terenie znajduje się cmentarz żydowski i że odwiedzający są proszeni o szacunek dla zmarłych mieszkańców mojej miejscowości. Poszłam dalej.
Ścieżka prowadziła cały czas prosto, co jakiś czas tylko odchodziły od niej na boki mniejsze ścieżyny. Starałam się niczego nie pominąć.
Niestety, prawdą okazało się to, co usłyszałam - z cmentarza nie zostało prawie nic, niemal wszystko zostało w okresie historycznych zawirowań rozkradzione i zniszczone. Udało mi się znaleźć zaledwie cztery fragmenty nagrobków i trochę kamieni. Ach, i mnóstwo śmieci. Smutne to, że z miejsca, które było ważne dla wielu ludzi, którzy mieli na nim pochowanych swoich bliskich, zostało tak niewiele. Aż mi się przykro zrobiło, gdy tam chodziłam i widziałam, do jakiej ruiny zostało to wszystko doprowadzone.
Ale mimo wszystko cieszę się, że udałam się w tamto miejsce. Była to dla mnie wartościowa i pouczająca wyprawa.

Co poza tym? Jakoś się żyje. Dołączyłam do grupy teatralnej i nie żałuję tego. Poznałam tam naprawdę fajnych ludzi, spotykamy się dwa razy w tygodniu i, świetnie się przy tym bawiąc, pracujemy i tworzymy. To lubię. ^^

Wyzwanie, wyzwanie... A tak, było jakieś wyzwanie. Temat na dziś to:

Ulubiony bohater (pff, "boCHater" chciałam napisać, zboczenie zawodowe)

Cholera... Nie mam ulubionego bohatera! Może dlatego, że rzadko lubię bohaterów. Hmm, hmm, hmm... Nawet Filmweb nie pomaga. Foch.
*myśli intensywnie*
Nie wiem!
Niech już będzie, kurna, Dzielny Sir Lancelot z "Monty Python i Święty Graal". 
Chociaż bardziej lubię po prostu ten film w całości.
W ogóle uwielbiam Monty Pythona, a "Święty Graal" jest jednym z moich ulubionych filmów. To jest dokładnie ten humor, który w pełni mi odpowiada. 
Źródło
Wyzwiska Francuzów, Rycerze, którzy mówią "Ni", królik (?) trojański, jak już jesteśmy przy królikach, to także morderczy królik, byli też Czarny Rycerz, cudowna "jazda konna", akcja Sir Lancelota na zamku, Ballada o Sir Robinie...
*udaje, że nie widzi, że pisze nie na temat*
Napisy początkowe. Tu też jest moc, chyba jeszcze nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się ryczeć ze śmiechu już na napisach na początku filmu. Majstersztyk, kochani moi, majstersztyk!
Źródło
Polecam "Świętego Graala" i inne filmy Monty Pythona z całej duszy. To jest naprawdę kupa śmiechu i niemal gwarantowana poprawa humoru. I koniecznie oglądajcie w oryginale, polski lektor moim zdaniem trochę psuje odbiór filmu (ale ja w ogóle nie przepadam za lektorami, a dubbingu wprost nie znoszę).
Źródło
No i co z tego, że nie na temat? Przynajmniej poleciłam Wam fajny film. Wszystko się liczy, nie? Nie?!
Zjadłabym czekoladę... Tfu, nieważne.
Teraz znowu zniknę na jakiś czas. Wrócę po przerwie, mam nadzieję, że nie tak długiej jak ostatnia i będę kontynuować blogowanie. A tymczasem Was żegnam i życzę miłego nadchodzącego tygodnia!
Wasza Red

wtorek, 2 września 2014

Red kupuje buty

Witam!
Jak widać, zapowiadana przerwa jednak jeszcze nie nastąpiła. Nie dziś.
Jak w tytule posta, poszłam dzisiaj kupić sobie buty. Jak zwykle na ostatnią chwilę. Obleciałam chyba większość sklepów w moim mieście, obejrzałam tysiące butów, w akcie desperacji wlazłam nawet do supermarketu i... kupiłam czekoladę.
Chociaż, czy ja wiem, czy to taki pech? ;)
Owszem, przymierzyłam kilka par. Ale co z tego, skoro żadne nie miały tego czegoś? Tzn, nie do końca. W jednym sklepie znalazłam buty, które od biedy mogłyby być. Nie kupiłam ich, bo chciałam się jeszcze rozejrzeć po innych sklepach, a do tego konkretnego może wrócę jutro, bo teraz już tam mają zamknięte. Ale będzie zabawa, bo widzicie, zrobiłam z siebie w rzeczonym sklepie agresywną wariatkę. Niechcący! Nie pytajcie.
Cóż, czekolada sama się nie zje, napar z melisy nie wypije (tja, dziś nie kawa, dziś coś na uspokojenie), a wyzwanie nie napisze.

Ulubiony czarny charakter

Ohohoho, wczoraj była ulubiona postać, dziś czarny charakter... To w moim przypadku prawie to samo. Połowę moich ulubionych postaci mogłabym wkleić i tutaj. Ale spróbuję się ograniczyć do jednego, no, dwóch czarnych charakterów.
Źródło














Moriarty. Jest idealnie pierdolniętym czarnym charakterem. Kocham go i nienawidzę jednocześnie, to jest, cholera, to.

Źródło
Voldiego lubię nawet nie tyle za jego zUo, ile za te cudowne rzeczy, które robi z nim fandom. Ile ja się naśmiałam z różnych durnowatych gifów i filmików, to nawet nie wiem. Oczywiście nie umniejszam zasług pana Ralpha Fiennes, który w postać Lordzia Voldzia wcielił się przegenialnie. I tak właśnie jego rola + fandom dają jedną z moich ulubionych zUych postaci. :)
Źródło
Miłego wieczoru wszystkim życzę. Byle do weekendu, co?
Wasza Red